Fotografia post mortem
Jakiś czas temu zostałam poproszona o opiekę nad domem przyjaciół, podczas gdy oni wojażowali po świecie. Nim podjęłam decyzję na tak, miałam trochę dylematów. Nie dlatego, że trudno mi pomóc komuś, gdy o to prosi, ale ponieważ ich dom zawsze był dla mnie lekko owiany tajemnicą.
Nie bywałam w nim zbyt często, a w zasadzie byłam tylko raz, bo zwykle spotykaliśmy się u mnie lub w jakiejś uroczej knajpce na mieście. Wiedziałam jednak, że dom jest w rękach rodziny od wielu pokoleń.
Można sobie tylko próbować ile miał tajemnic, jakie sekrety skrywał i jaki miał klimat. Całość była nastrojowa i odrobinę odrealnione. Ciągnące się korytarze i pokój za pokojem, drewniane podłogi pachnące żywicą, drewniane okna ze szprosami i widokiem na lekko dziki ogród urządzony w wiejskim stylu pełnym aromatycznych kwiatów. Ten ogród – i stary, i piękny – zadecydował.
To był czas dla mnie, poszukiwania odpowiedzi na kilka nurtujących mnie pytań. Potrzebowałam pobyć sam na sam ze sobą przez pewien czas, w lekkiej izolacji od codziennej gonitwy, od ludzi i świata. Każdy z nas tak chyba ma, prawda?
Pewnego dnia chcąc dolać sobie świeżo zaparzonej herbaty z ziół gojnika czyli szałwii libańskiej (genialna w działaniu i smaku!) przechodziłam obok kominka. Trzymana niezgrabnie w ręku książka wysunęła się i upadła na drewnianą pachnącą podłogę. Schyliłam się, a prostując się spostrzegłam TE ZDJĘCIA dwa bardzo stare zdjęcia stojące pośród innych. Lekko spłowiałe, stare. I nie wiem dlaczego ciarki przebiegły mi po plecach. Było w nich coś dziwnego… nie wiem co. Ścisnęłam mocniej książkę i poczułam potrzebę wyjścia z tego domu. Ogród był dobrą opcją.
Każdego następnego dnia, czułam przymus zerkania na te zdjęcia, choć wcześniej ich nie zauważyłam, i patrząc na nie za każdym razem czułam się dziwnie.
Dwa tygodnie minęły szybko. Czas płynie czy coś robimy czy nie. Moi przyjaciele wrócili opaleni i wypoczęci. Gdy po ich przyjeździe siedzieliśmy na rozłożystych wielkich kanapach, poczułam, że bardzo chcę o to zapytać.
Nie chciałam wypaść na wścibską, ale zdjęcia nie dawały mi spokoju. No i podczas kolacji nie wytrzymałam i zapytałam „Te dwa zdjęcia po środku, lekko z tyłu na kominku. Kto to jest?”
Przyjaciółka popatrzyła na mnie „Są bardzo stare, chyba z XIX wieku… to nasi dalecy kuzyni ze strony matki. Prawie nie widać, że byli już martwi gdy robiono im te zdjęcia, prawda?”
No nie widać, choć trochę widać.
To historia zaduszna o całkowicie odmiennym podejściu do odchodzenia najbliższych nam osób.
Fotografia post mortem
Fotografia post mortem czyli fotografia pośmiertna to zwyczaj fotografowania zmarłych ukochanych osób po śmierci. Był to sposób na zatrzymanie ich obecności wśród żywych.
Najczęściej fotografowano dzieci. We wczesnym okresie rozwoju tego zwyczaju starano się stworzyć wrażenie, że człowiek był fotografowany za życia – w tym celu sadzano umarłych razem innymi członkami rodziny, a często artysta domalowywał otwarte oczy.
Z czasem fotografowano już tylko osoby leżące w trumnach, a w szczytowym okresie (koniec XIX w.) osoby zmarłej już właściwie nie było widać zza ogromnej ilości kwiatów.
W społeczeństwie wiktoriańskim narodziny i śmierć były niemal równoważne. Śmiertelność wśród dzieci była bardzo wysoka, a zwyczaj fotografowania po śmierci nie był postrzegany jako makabryczny czy patologiczny – ze względu na koszty wykonania samej fotografii, za życia robiło się to bardzo rzadko.
Często ta właśnie wykonana fotografia post mortem była JEDYNYM zdjęciem ukochanego dziecka, męża czy żony, jakie posiadała pozostała przy życiu rodzina.
Ta osobliwa tradycja narodziła się w drugiej połowie XIX wieku, po wynalezieniu dagerotypu (1839 r.). Był to pierwszy rodzaj fotografii, który choć kosztowny, to nadal tańszy od malowanego portretu – dzięki niej osoby, które nie mogły sobie pozwolić na zamówienie portretu u malarza, mogły zamówić dagerotyp – najnowszy krzyk techniki i mody.
Duża część fotografii post mortem została zniszczona, uznana za zbyt posępne i makabryczne. Ocalała część z nich.
Tradycja ta praktycznie zaginęła w XX wieku, ale nadal można trafić na projekty artystyczne przypominające o tym osobliwym zwyczaju.
Kultura i system, w których żyjemy izoluje nas od śmierci. Nie pozwala nam na zbyt długą żałobę – moglibyśmy, pamiętając o naszej śmiertelności, zacząć ograniczać konsumpcję dóbr wszelakich. A może pamiętając o niej stresowalibyśmy się mniej mało znaczącymi w sumie sprawami, kupowali mniej środków uspokajających i antydepresantów.
A co gdyby podejść do tematu inaczej? Śmierci nie ma. Umiera ciało, co oznacza, że porzucamy tylko kostium jaki nam dano na obecne życie.
Inny makabryczny zwyczaj związany z porzuconym kostiumem kultywują ludzie Torajan, na indonezyjskiej wyspie Sulawesi. Wierzą, że człowiek nie jest naprawdę martwy, dopóki bawół wodny nie zostanie poświęcony na ich pogrzebie, służąc jako pojazd do życia pozagrobowego. Do tego czasu ciała mogą być przechowywane w domu rodzinnym przez tygodnie, miesiące lub lata i karmione, tak jakby żyły. Niektórzy Torajczycy kontynuują swój związek ze zmarłymi poprzez ceremonię ma’nene, rodzaj „drugiego pogrzebu”, w którym rodziny co kilka lat wydobywają swoich przodków, zmieniają ubrania i czyszczą swoje ciała i krypty. Jeśli ten temat cię zainteresował obejrzyj wideo klikając tutaj, ale zanim to zrobisz, ostrzegam, że obrazy są zaskakujące delikatnie mówiąc.
#Torajan #Sulawesi #WyspyIndonezyjskie #Zaduszki #FotografiaPostMortem
Skomentuj, twoja opinia ma znaczenie :)